Kuchnia | Przepisy | Zupy

Machi ka salan, czyli ryba lubi pływać

Mam za sobą doprawdy pracowite lato. Wiele nowego szykuje się w Lawendowym Domu, o czym na pewno będę Was informować na bieżąco. Dziś kilka migawek z ostatnich naszych poczynań, tym razem w cudownej restauracji Buddha w Warszawie.

Tytułowa ryba pływa w aksamitnym, piekielnie ostrym i niezwykle aromatycznym sosie. Przedstawiam Wam przepis, który dostałam od Marty z restauracji Buddha. Nieco go uściśliłam, lekko zmieniłam i dostosowałam do naszych realiów.

Machi ka salan (po mojemu)

Zmiksować na pastę:
2 łyżki sezamu
2 łyżki ziaren kolendry
1 łyżkę kuminu
1/2 łyżki kurkumy
1 łyżka nasion kolendry
1 łyżkę chili w proszku
2 łyżki wiórków kokosowych
2 łyżki pasty z tamaryndowca
1 cebulę
2 ząbki czosnku

Na patelni rozgrzać 3 łyżki oleju, podsmażyć na nim pastę ok. 2-3 minuty, cały czas mieszając. Dodać 1 szklankę mleka kokosowego, wymieszać, gotować jeszcze chwilę. Do sosu włożyć podzieloną na kawałki rybę. Gotować na wolnym ogniu ok. 5 minut. Podawać z ryżem i świeżymi listkami curry.

Dziękuję za wspaniałą atmosferę w czasie sesji, za pomoc, cierpliwość i uśmiech. Pozdrawiam szefa i całą ekipę!

Zdjęcia: Lubo Lipov

avatar Beata Lipov

Dziennikarka, zawodowo piszę i fotografuję. Na zamówienie urządzam wnętrza, przeprowadzam metamorfozy, robię coś z niczego, inspiruję i motywuję kobiety, prowadzę warsztaty kulinarne, craftowe i fotograficzne. Założyłam i niezmiennie z przyjemnością piszę blog Lawendowy Dom.

Zapraszam

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nigdy nie byłam w tej Buddzhie; z resztą w samej Warszawie byłam raz czy dwa i bez wątpienia wizyty te nie pozwalały mi na włóczenie się po restauracjach.

Sam sos wydaje się być niezmiernie smakowity. Lubię orientalne klimaty.

Pozdrawiam!

Kolory i smaki. Świetny przepis. Orientalna kuchnia to mój konik. Piękne zdjęcia. Pozdrawiam na nowy tydzień!

Akurat w ostatni piątek po raz kolejny (chyba już 7) odwiedziłem Buddhę.
Niestety, każda kolejna wizyta wzbudzała większe niezadowolenie. A konkretniej to brak stałości w smaku potraw.
Bardzo często te same dania różnią się stopniem ostrości i doprawienia. Od prawie mdłych po wzniecające pożar w ustach.
Ulubione samosy z jagnięciną były do połowy wypełnione ziemniakami, co nigdy wcześniej się nie zdarzało.
Miniaturowe porcje, niektórych dań pozostawiają wiele do życzenia.
Z wielką przykrością stwierdzam, że coś tam się zepsuło i z zagorzałego fana, przeistoczyłem się w rozczarowanego klienta.
Mam nadzieję, że to tylko moje, subiektywne odczucia.
W sumie to i tak jest to jeden z ciekawszych lokali indyjskich w stolicy…

jeszcze nie byłam w tym miejscu, a z chęcią się wybiorę

wspaniale że zamieściłam ten przepis na blogu, mam nadzieję, że uda mi się zrobić :)

brzmi pysznie! Nie mam tylko pojęcia, jaka jest różnica między ziarnami a nasionami kolendy? Na moim słoiczku jest napisane po prostu kolendra.
PS. Gratuluję! Piękny blog!

Dziękuję za wszystkie komentarze. Ja Buddhą jestem zauroczona, ale rozumiem słowa krytyki Tomasza. Jedynka i reszta – pozdrawiam serdecznie!