Dzień piąty.
Minorka! Po trzech dniach i nocach na morzu, widok lądu, który powoli zaczyna rysować się na horyzoncie wzbudza jakąś nieokreśloną tęsknotę, radość, wzruszenie. Myślę o tych wszystkich ludziach morza z czasów wielkich żaglowców, którzy tygodniami nie widzieli lądu. Wiem, że brzmi to niesamowicie naiwnie i jakoś tak trąci tanim kiczem, ale wpatruję się w te ledwo widoczne zarysy gdzieś daleko, daleko przed nami i jestem szczęśliwa. Stoję w mojej kajucie z głową wystawioną przez luk, poddaję się coraz większym falom, nie walczę z nimi, tylko spokojnie obserwuję, jak zbliżamy się ku brzegom Minorki. Oczywiście naiwnie zapominam o ochronie przed słońcem i moja nonszalancja kończy się totalnie spaloną skórą na przedramionach, o czym przekonam się wieczorem, gdy ręce zapłoną ogniem, którego nie ugasi żadne smarowidło. Najpierw kąpiel, o której marzy cała załoga. Dobijamy do niewielkiej zatoczki i z radością oddajemy się wodnym harcom. Po posiłku podnosimy kotwicę i ruszamy do Mahón, stolicy drugiej co do wielkości wyspy archipelagu Balearów.
Mahón
Wpłynięcie do naturalnie ukształtowanego portu zabiera nam nieco czasu, po drodze podziwiamy niesamowite budowle wzniesione na skalistych brzegach. Wreszcie widzimy port i nawet dość sprawnie przybijamy do brzegu i cumujemy jacht. Chcemy uzupełnić wodę, prąd i prowiant i przespacerować się po mieście. Niestety obsługa portu namierza nas po trzech minutach i kategorycznie, żeby nie rzec brutalniej nakazuje natychmiastowe odpłynięcie. Opada nam wszystko, łącznie z hartem ducha, nie pozwalają nam nawet wziąć wody, mimo, że w porcie są miejsca. Dyskusja jest coraz gorętsza. Po chwili dostajemy pozwolenie na uzupełnienie wody, ale humory skutecznie nam się psują. Wyruszam z Lubo na zwiady i poszukiwania innej możliwości postoju w Mahón. Nie po to przecież płynęliśmy tu prze trzy dni, żeby nie zobaczyć nic poza wściekłymi facetami w porcie! Po ponad godzinnym szybkim marszu w palącym żywym ogniem słońcu (a moje ręce właśnie się zorientowały, że też trzeba dać znać o sobie i zaczynają niemiłosiernie piec) znajdujemy ku naszej radości super miejscówkę. Dzwonimy do pozostawionej w niegościnnym porcie załogi i po kilkunastu minutach Nel Blu jest już pięknie zacumowana, a my szykujemy się do wycieczki. Powoli zbliża się wieczór, wspinamy się wąskimi uliczkami i zaglądamy do sklepików, przyglądamy się mieszkańcom. Stały ląd pod nogami nieco ucieka – to typowy objaw choroby lądowej. Napięcie opada, wieczór jest ciepły i spokojny. W niewielkiej piekarni kupujemy pyszne paszteciki z tuńczykiem i zajadając z wielkim apetytem zapuszczamy się w coraz dalsze zakątki miasta…
Nagle słyszymy śpiew. Mocne rytmy wyśpiewywane równo kilkudziesięcioma mocnymi głosami. Wrażenie jest niesamowite, jesteśmy w jakiejś biedniejszej dzielnicy, sporo oddalonej od centrum miasteczka, a śpiew jest tak rytmiczny i porywający, że idziemy coraz szybciej, szukając jego źródła. Docieramy do skromnego baru. Tłum ludzi w środku i na ulicy. Wszystkie okna otwarte na oścież, ludzie siedzą stoją, tańczą, a przede wszystkim śpiewają. Śpiewają tak, że ciarki przechodzą. Pieśń za pieśnią. Grają gitarzyści, akordeoniści, śpiewają młodzi, starsi, dzieci śpią na rękach matek, które tańczą.
Przysiadamy w oknie, ludzie robią nam miejsce, żebyśmy lepiej widzieli. Najpierw zaczynamy klaskać w rytm, podobnie jak inni, potem powoli dajemy się porwać śpiewowi, choć nieporadnie, kalecząc hiszpański powtarzamy z innymi refreny i wystukujemy rytm. Upływa godzina tego hipnotycznego śpiewu, a ja czuję, że nie chciałabym być w tej chwili w żadnym innym miejscu na świecie. Jestem tu i teraz, z Lubo, tymi ludźmi i śpiewem, który porusza krew w żyłach. Jest pięknie. Ale zawsze może być jeszcze lepiej, prawda? Po skończonych śpiewach ludzie powoli się rozchodzą, a my ruszamy dalej. Jest już noc gdy dochodzimy do placu, na którym jest spory ruch. Wchodzimy na stary targ, o dziwo czynny o tej porze. A tam tłumy ludzi jedzą i piją. Istna kulinarna orgia. Stajemy w kolejce do najtłumniej obleganego stoiska, po chwili dostajemy usmażone na naszych oczach pyszne małe ośmiornice i kalmary. Pycha! Nieprzyjazne początkowo Mahón otwiera przed nami swoje zakamarki i sprawia, że przez te kilka godzin, przez tę magiczną noc, czujemy się tu jak w domu. Wracamy na pokład dobrze po północy. Zmęczeni, pełni wrażeń, szczęśliwi. Normalny człowiek położyłby się teraz do łóżka, złożył zmęczoną głowę na poduszce i odpłynął ku krainie spokojnych snów… Ale nie my! Odbijamy od brzegu, powoli wypływamy z uśpionego już, cichego Mahón na pełne morze.
Dzień szósty.
Zanim wstanie słońce i rozpocznie się szósty dzień naszej przygody, mamy noc. Czarne niebo rozświetlają gwiazdy, czarne morskie wody rozświetla strach. Fale są duże, rzuca nami, kręci, wieje wiatr. Przypięta pasem asekuracyjnym do pokładu spędzam najcięższą noc tego rejsu (tak mi się w każdym razie naiwnie wydaje). Nikt mi nie powiedział, że będzie tak bujać, nikt mi nie mówił, że nocą będę patrzeć ze strachem na ścianę wody, która rośnie za naszymi plecami, by unieść nas do góry, a potem zrzucić w czarną otchłań. I tak raz za razem Nel Blu wspina się i spada, godzina po godzinie przez całą długą noc. Wiatr się wzmaga, jacht to opada, to się wznosi, a ja wiszę za burtą i nie wiem jak się nazywam. Targają mną ostre torsje, raz za razem, bez odpoczynku. W krótkich, kilkuminutowych przerwach między jednym, a drugim atakiem zapadam w rodzaj letargu. Jest mi już wszystko jedno, co z nami będzie, nie boję się, tylko zastanawiam się, ile to może trwać. Po kilku godzinach czuję, że muszę się jakimś cudem dostać do łazienki. Te kilka metrów w dół pod pokład to mordęga. Jachtem rzuca, rzuca mną. W łazience kończę z głową w umywalce, torsje nie dają za wygraną. Kolejna wielka fala zwala mnie z nóg, obijam się o ściany i ostre kanty jak bezwładna lalka. Boli obite ciało, rano na skórze zobaczę ogromne fioletowe sińce. Pamiątka z podróży. Cierpi większość załogi, wachta po wachcie jest ciężka, pełna napięcia, uwagi i walki ze sterem. Powoli się przejaśnia, ale wiatr i fale wciąż nie dają za wygraną. Wreszcie wschodzi słońce, a my w oddali widzimy zarys Majorki. Fale nami bujają bez przerwy, ale jakby nieco mniejsze. Mój umęczony żołądek uspokaja się stopniowo, kolejny zjedzony suchar, kolejny łyk wody zostają o dziwo w brzuchu, nie trafiają jak dotychczas za burtę. Jest dobrze, jest pięknie, jest super! Gadamy sobie porannie niczym grupka znajomych przy porannej kawce. Nie ma już śladu zmęczenia, lęku i choroby morskiej. Przed nami Porto Cristo.
Porto Cristo
Hiszpańskie miasteczko jak z pocztówki. Wesołe, gwarne, ze śliczną plażą usytuowaną w uroczej zatoczce i przyjaznym portem. Dzień zapowiada się cudownie. To nic, że nie zmrużyłam oka i jestem odwodniona. Wstępują we mnie nadludzkie siły. Robię spacer po miasteczku, kupuję prezenty dla moich córek, idziemy na plażę, pływamy. Jest spokojnie, radośnie, wakacyjnie, no cudnie jest! Ale… ja muszę iść spać. Teraz, w tej chwili, czuję, że zasypiam na stojąco. Więc idę do kajuty i przytulam głowę do poduszki. Odpływam w jednej sekundzie, śpię mocno, spokojnie przez trzy godziny. Wstaję pełna sił, jak nowo narodzona. Szykujemy na pokładzie obiad w typowo polskim stylu – ziemniaki z wody ze szczypiorkiem, jajka sadzone i sałatka z pomidorów i cebuli. Stęskniliśmy się za polskimi smakami ;) Po obiedzie ogarniamy jacht, uzupełniamy wodę i… ruszamy w kierunku Formentery.
Kolejna noc na morzu przed nami. Co przyniesie?
Dzień siódmy.
Jestem pełna obaw, czy nie powtórzy się zabawa z poprzedniej nocy. Na szczęście jest dużo spokojniej, spędzam noc na pokładzie, uśpiona przyjemnym tym razem kołysaniem. Nie spodziewałam się, że ze mnie taka minimalistka. Śpię na twardym teku, przykryta wątpliwej czystości śpiworem znalezionym na jachcie, nade mną gwiazdy, wokół mnie woda. Nie zamieniłabym mojej miejscówki za żadne puchy i atłasy. Jest cudownie. Nasza załoga funkcjonuje bezbłędnie, jestem małym trybikiem w doskonałej machinie i już teraz wiem, jak trudno będzie mi zejść na ląd i pożegnać się z Nel Blu, Kapitanem i Klarcią którzy popłyną dalej już w innym składzie. Przed nami pojawia się coraz więcej ryczących, ogromnych promów, wypełnionych spragnionymi szalonej zabawy turystami.
Ruch na wodzie jest ogromny. Na szczęście udaje nam się rzucić kotwicę przy bajecznym, turkusowym wybrzeżu, niedaleko pięknej dzikiej plaży. Dopływamy do niej wpław, niczym rozbitkowie. Właściwie mogliby tu kręcić reklamę Raffaello lub kolejną część „Błękitnej Laguny”. Pięknie, moi mili, no pięknie jest :) Pływamy, wylegujemy się na brzegu i chłoniemy te unikalne chwile.
Napawam oczy widokiem turkusowej wody, będzie mi się wielokrotnie śnił ten bajeczny odcień, ten spokój, ten dzień. Wieczorem tradycyjnie wypływamy na morze. Przed nami ostatnia noc na Nel Blu. Są przemówienia, pamiątkowe zdjęcia, śmiechy i chichy.
Powoli zapada noc, fala jest coraz większa, wiatr coraz silniejszy…
Dzień ósmy.
No, jeśli naiwna dziewczyno myślałaś, że nocka minie szybko i spokojnie, to jesteś naiwniaczką. Jestem, jestem, przyznaję bez dwóch zdań. Nel Blu skacze przez coraz wyższe fale. Płyniemy w ostrym przechyle, już nie wystarcza samo przypięcie się pasami, kurczowo zaciskam ręce na czym popadnie, żeby nie wypaść za burtę. Myślami jestem już w domu, gdzie moje dziewczynki po powrocie z kolonii czekają na nasz powrót. Czuję silną tęsknotę i cholerny, wzmagający się z każdą godziną strach. Na morzu co raz pojawiają się statki, więc trzeba bardzo uważać. Jacht ryje fale dziobem, co chwila opryskują nas i pokład. Woda wlewa nam się z góry do kajuty przez nie domknięty luk. Mokre jest wszystko, wiatr sprawia, że odczucie wilgotnego chłodu się wzmaga. A my skaczemy przez fale. Jedna za drugą, jedna za drugą, bez przerwy, nie widać końca. Jest środek nocy, gdy na horyzoncie pojawia się kolejna jednostka pływająca. Jej światła są coraz wyraźniejsze, wygląda na to, że nasze kursy są niebezpiecznie blisko. Robi się nerwowo. Nie widzimy świateł nawigacyjnych tamtego promu, nie wiemy, gdzie ma tył, gdzie przód, widać, że jest duży i pruje wodę z ogromną prędkością. Idzie wprost na nas… Kapitan zarządza wybudzenie pozostałej załogi. Jestem przerażona, ręce mi się trzęsą, nie mogę tego opanować. Kapitan zachowuje spokój, uważnie obserwuje rozwój sytuacji. Wreszcie, gdy na prawdę jest już gorąco, a ja się obawiam, że zaraz padnie komenda „za burtę”, pada komenda zmiany kursu. Omijamy potwora i powoli się od niego oddalamy na bezpieczną odległość. Poziom adrenaliny powoli spada, a ja czuję, że jestem potwornie zmęczona. Fale nie dają za wygraną i ale ja mam to w nosie. Moszczę się na pokładzie, przypinam pasem, żeby nie wypaść, przestaje mnie już obchodzić przechył, wiatr i woda, która wlewa się na pokład. Odpływam w otchłań snu. Nel Blu po raz kolejny kołysze mnie bezpiecznie w swoich ramionach.
Przystanek końcowy – Alicante
Rankiem budzi mnie ostre słońce. Wydobywam lekko sztywne ciało spod mokrych i śmierdzących śpiworów i przecieram oczy. Widać ląd, powoli zbliżamy się do wybrzeża Alicante. Betonowe bloki, którymi pokryty jest każdy skrawek nabrzeża są tak paskudne, że chce mi się płakać. Pod powiekami przesuwają mi się obrazy z naszej podróży – stada delfinów, fontanna wody wypuszczona przez wieloryba, morskie żółwie, rajskie zatoczki, droga mleczna rozświetlająca czyste niebo, wschody słońca, bezmiar wody, kobalt, turkus, granat, błękit… Przybijamy do portu, niebo zasnute ciężkimi chmurami, powietrze tak gorące, że aż parzy. Nie ma czym oddychać. Pakuję nasze rzeczy, upycham bagaże, które tradycyjnie nie chcą się dopiąć, myję się po raz ostatni w ciasnej jachtowej łazience, zakładam „miejskie” ciuchy i razem z pozostałą załogą, która tu kończy swój rejs żegnam się z Kapitanem i Klarą. Nie patrzę nawet, jak odpływają w dalszy rejs, bo wiem, że serce by mi pękło.
Epilog
Czy na chorobę morską można chorować całe życie? Nie, nie myślę tu o wiszeniu za burtą i innych tego typu „rozrywkach”. Mam na myśli tęsknotę za uciekającym spod stóp pokładem, falami, bryzą na twarzy, lśniącymi gwiazdami na czystym, czarnym jak węgiel niebie. Za nocami i dniami przeplatającymi się i łączącymi się w jedną całość, za wschodami słońca, za żaglami targanymi niewyobrażalną siłą przyrody, za tym bezkresnym pięknem, za głębią kobaltowej wody, za zapachem, za słonymi kroplami na twarzy. Bo muszę Wam napisać w sekrecie, że ja, szczur lądowy, strachulec i cykor, chyba właśnie się zaraziłam tą jedyną, ciężką i nieuleczalną morską chorobą. I cholernie dobrze mi z tym.
Nel Blu wciąż płynie. Jeśli chcielibyście śledzić dalsze jej losy (a dzieje się sporo) zajrzyjcie na jej profil na Facebooku. Pierwszą część mojej opowieści znajdziecie tu.
Zdjęcia: Lubimir Lipov, ja i gościnne Tomasz Kopeć
Komentarze
Beatko, rozkosz paseczki! (p.s. ja też takie chce… )
Uwielbiam ten kostium :)
:)
Kostium swietnie dobrany do figury! Idealnie lezy!
Starałam się ;)
PIĘKNEJ we wszystkim pięknie!!!
Bardzo, bardzo mi miło :)
Pierwsza część była wspaniała,następna też mnie wciągnie,dziekuje i pozdrawiam serdecznie.
A powie pani skąd ten kostium? ;)
O kostiumie pisałam tu: http://lawendowy-dom.com.pl/panache-subiektywny-przeglad-kostiumow-kapielowych-dla-biusciastych/
Dziękuję :)
No wlasnie
Pięknie
Świetny kostium!!
Kocham paski <3
Ja też :)
Pięknie, myślałam, ze to zdjęcie z katalogu.
Prawdziwa Merlin Monroe :)
No bajka! Coś fantastycznego Beata. Pozdrawiam Aga P.
Aga, dzięki wielkie.
Beata, nie wiem czy tu mogą faceci pisać, bo jakoś nie widzę? Ale ja byłem z Tobą w załodze, to chyba raz mogę spróbować? Pięknie to opisujesz, dokładnie i ze szczegółami, aż miło sobie wszystko przypomnieć. I choć oboje wiemy, ze nie zawsze było lawendowo i delfiniarsko, to pewnie w ciemno byśmy to wspólnie powtórzyli, prawda :)?
Tomek, z takim facetem jak Ty to ja mogę i pisać na Lawendowym i szorować pokład i trwać na wachcie o dowolnej porze :)
Wishing you 20 more trips such as this one !
Wspaniale napisane!
Wielkie dzięki :)))